piątek, 4 czerwca 2010

Dworzec i wyjazd do Sofii

Wieczorem udalismy sie na dworzec, aby ruszyc do Sofii. Jako, ze dotarlismy tam z niebywalym jak na nas wyprzedzeniem, moglismy sobie pozwolic na postawienie kropki nad naszym pobytem w Belgradzie, spijajac ostatnie piwo w dworcowej knajpce ze stolikami wygodnie umieszczonymi kilka krokow od peronow. Do skorzystania z tej mozliwosci namawial zreszta specjalny szyld podwieszony pod zadaszeniem knajpy. Gdy tak blogo sobie siedzielismy przy piwku, uslyszalam jak pewien Anglik za mna wyraza niepokoj o swoje bezpieczenstwo i przekonuje swoja rodzine, ze do budynku dworca powinno sie wpuszczac jedynie podroznych. Wydalo nam sie to wyjątkowo glupie.

J.

BELGRAD. dzień ostatni.

5 DZIEŃ. 22 kwietnia, CZWARTEK.

Dzień właściwie się zaczął od tego, że się nie skończył poprzedni, ponieważ tej nocy nasza gospodyni Milica zmuszona była spać z nami w pokoju (nastepnego dnia jechała do Novego Sadu studiować i chciała się spakować) postanowiliśmy wypić wspólnie wino ;) a potem słuchac muzyki i rozmawiać do wczesnych godzin porannych o Serbii, Polsce, sztuce, polityce, filmach i życiu. Okazało się, że Milica studiuje całkiem poważnie rezyserie filmową. Znalazłem na jej półce książki o Kieslowskim, pytała mnie tez o Marcela Łozińskiego i Wojciecha Wiszniewskiego, wogóle była całkiem serio zorientowana w polskiej kinematografii, czego nie można było powiedzieć o mnie, odnośnie kinematografii bałkańskiej. Oczywiście natychmiast przekopiowałem jej z mojego kompa odcinki "sztuki dokumentu" który zrobiłem o Wiszniewskim, zaś sobie przekopiowałem filmy prekursora serbskiej kinematografii o niepamiętnym nazwisku.


Milica opowiadała tez o wojnie i bombardowaniu Belgradu, o tym jak wszyscy przez 3 miesiące nieustannie pili i ćpali w piwnicznych lokalach by zagłuszyć strach i paradoksalnie próbowac życ normalnie, o tym jak Milosevic zorganizował wielki koncert dla ludzi na belgradzkich mostach, które były wyznaczone do zbombardowania przez amerykanów jako strategiczne obiekty i że poszli tam nawet ludzie, którzy go nie popierali ale chcieli zamanifestowac swój sprzeciw wobec tego co sie dzieje. Mówiła tez, że to były dla niej i dla wielu mieszkańców Belgradu szalone chwile ale jednocześnie być może najpiekniejsze, najważniejsze w ich życiu. Tak sobie myślałem co by to było gdyby nagle amerykanie doszli do wniosku że trzeba zbombardowc Warszawę, co ja bym wtedy zrobił? Mosty stoją do dzisiaj i mieliśmy okazję nimi jeździć. Ale zbombardowane (właściwie stopione) szkielety gmachów siedziby telewizji i partii do dziś straszą w samym centrum Belgradu..
W końcu zasnęliśmy..zzzzzzzzzzzz

Rano Milicy już nie było, a my postanowiliśmy ruszyć na ostatnią wyprawę, ale przedtem jeszcze uroczyście, korzystając z dobrodziejstw elektorniki w pokoju Milicy, postanawiłem rozpocząć pisanie bloga, co wspaniałomyslnie J uwieczniła za pomocą aparatu swego brata. J Robi mi 2 zdjęcia ala Veermer, które możecie tu podziwiać, a potem jeszcze idzie cykać foty na taras Milicy.






Wychodzimy na miasto jeszcze przed przyjsciem właściciela, który cały czas pracował pilnie nad mozaiką w kuchni.


Przez spadającą ku Sawie jak zjeżdzalnia, uroczą dzielnicę Dorcol, doszlismy (pod górę) do centrum. W Belgradzie szczególnie na Dorcol, jest duzo pieknych starych i zaniedbanych kamienic i mnóstwo super niezagospodarowanych lokali n.p: piwnic, z których w Polsce juz dawno by ktos zrobił knajpy. Tam tez oczywiscie są super knajpy w piwnicach i na strychach i gdzie tylko się pomysli i są moim zdaniem ciekawsze od tych n.p: w Warszawie, nie mniej jednak, gdyby ktoś z was chciał zainwestowac w nieruchomości to polecam wlaśnie Belgrad ;P








W centrum pokręcilismy się po kafejkach, których jest tu tysiące, a każda ma swoj własny urok, no i ludzie tutejsi raczej maja to we krwi, że w okolicach południa, wylegają do tych kafejek, a nie jak u nas sami turyści.. wogóle miałem wrażenie jakbysmy byli jedynymi turystami, a lokalsi słyszący nas jak rozmawiamy z J po polsku, byli bardzo zdziwieni bo jednoczesnie język znajomy, ale ewidentnie Inny. My natomiast zdziwilismy się kiedy w karcie menu znaleźliśmy pewną znajomą markę alkoholu ;)








Zaciągnałem tez J do cerkwi, jednej z wiekszych w mieście, w cenralnej dzielnicy ambasad. Akurat odbywało się naborzeństwo z okazji święta - jakiego nie pamietam już. Ich śpiewy jednak bardzo róznią się od naszego zawodzenia katolickiego i musze powiedzieć, że o niebo wolę mszę w obrządku grekokatolickim czy prawosławnym niż rzymskokatolickim. Nie mogłem kręcic kamerka ale postanowiłem nagrać za pomocą dyktafonu fragment ich śpiewu także poniżej macie okazje posłuchać. Kupiliśmy też po świeczce i zapaliliśmy w intencji naszej podróży i wetknęlismy w specjalnych wnękach z piaskiem znajdujących sie przy wejściu do każdej cerkwi.

Po strawie duchowej przyszedł czas na prawdziwy obiad, który postanowiliśmy zjeść u lokalnego chińczyka. Było warto. Genralnie ceny spoko, mozna zjeśc bardzo tanio ale są i restauracje gdzie ceny są zblizone do polskich, natomiast nie ma jeszcze powszechnej już Polsce macdonaldyzacji społeczeństwa, u nich hamburger owszem ale prawdziwy i nazywa się plajskavica ;) Żarcie więc dobre i oferujące lokalne poczucie smaku ;P
Aaa i przydatne wiadomości dla kupujacych na lokalnych targach lub barach czy restauracyjkach poza centrum: wiekszość menu jest w jezyku lacinskim ale wlasciwie prawie wszedzie jest wersja angielska menu, jesli ekspedientka lub kelner nie mowia po angielsku (co jednak w Belgradzie nalezy do rzadkości) to spokojnie dogadamy się mówiąc wolno po polsku. Ach te języki sowiańskie!!! Piwo to pivo (najlepsze najbardziej popularne jest Jelen Pivo i Pivo Lav czyli lew), mleko to mleko, a chleb to chleb. Nawet pies to pas (to apropos kuchni chińskiej;)


Szybki powrót po plecaki i zasuwamy obczajonym przez nas wczesniej tramem, akurat jadącym przez uliczkę na której mieszka Milica. Mimo że mamy spora rezerwę czasową J sie oczywiscie denerwuje, pakuje papierosy głeboko do plecaka, a potem na przystanku tramwajowym, bebeszy misternie spakowany plecak żeby zapalić. No cóż - takie są kobiety.

B.

niedziela, 9 maja 2010

BELGRAD. miasto sloneczne.

DZIEN 4. 21 kwietnia, ŚRODA.

Nastepnego dnia, zanim uda nam sie zebrac do wyjscia, przychodzi wlasciciel mieszkania. Okazuje sie bardzo sympatyczny. Walczy z nowym blatem kuchennym, wycietym z plyty wiorowej, do ktorego przykleja kawalki uprzednio lamanych przez siebie kafelkow. Taka mozaika.


Ruszamy wobec tego w miasto, niespiesznie krazac po uliczkach starej zydowskiej dzielnicy Dorcol, w ktorej mieszka Milica. Jest tu pieknie. Waskie uliczki pelne ozdobnych, lekko zaniedbanych kamienic kryja w sobie mnostwo kawiarenek, restauracji i klubow muzycznych, skad wieczorami dochodzi znany nam juz potezny huk.




B. zabiera mnie na Kalemegdan – wspaniala twierdze, z ktorej widac ujscie Sawy do Dunaju i dzielnice Nowy Belgrad, po drugiej stronie Sawy. Mozna tu siedziec na murze obronnym i odziwiac widoki, opalac sie lezac na trawie, ogladac zgromadzona na podzamczu kolekcje rozmaitych czolgow (B. popisal sie tu fachowa wiedza, niemal bezblednie wskazujac kraj pochodzenia poszczegolnych eksponatow), a nawet pograc w tenisa i pojezdzic konno. Slowem, jestem zachwycona, a B. tez bylby, gdyby nie zapomnial zaopatrzyc sie w browar.






Z Kalemegdan idziemy na znany mi juz Plac Republiki, od ktorego odchodzi wspanialy deptak “Kniazia Michaila”. Tu nastepuje zakupienie dla mnie rozowych okularow slonecznych, ktore musza zastapic poprzednie, polamane. Potem mozna juz spokojnie isc na obiad – slynne tutejsze cevapcici w dwoch postaciach – wielkiego kotleta dla mnie (pleskawica) i kilku mniejszych rulonikow dla B. (cevapcici wlasciwe). Wszystko to zrobione z mielonego wolowego i wieprzowego miesa. Do tego ajwar – wspaniala, ostra paprykowa pasta.


Tego dnia udalo sie nam jeszcze zalapac na fragment proby belgradzkiego alternatywnego choru o nazwie Horkestar, o ktorym Milica robi film dokumentalny. Natomiast po powrocie do domu przekonalismy sie, ze wlasciciel mieszkania zdolal wykonfekcjonowac jakies 20 cm2 mozaiki, co naszym zdaniem stanowilo znikome osiagniecie i nie pozwolilo nam podzielac wiary Milicy w zakonczenie remontu w ciagu najblizszych 2 dni. My oszacowalismy, ze potrwa on jeszcze jakies dwa tygodnie.

Belgrad. miasto wieczorne.

Wysiedlismy z pociagu na dworcu, ktory, w porownaniu z budapesztanskim, prezentowal sie malo okazale. Naszym zwyczajem sporo czasu krzatalismy sie po nim, aby wykonac najistotniejsze czynnosci: zadobyc sie w lokalne srodki platnicze – wyjatkowo zastosowalismy opcje kantor (po serbsku menjacnica)– po czym udalam sie w poszukiwanie mapy miasta (staramy sie unikac wymieniania euro, bo pamietamy przykaz Faustyny, aby miec na turecka wize, ktora trzeba bedzie kupic na granicy). Mape Belgradu udalo mi sie nabyc w ladnym kiosku na dworcu, za polowe wymienionych przez B. pieniedzy. Wiec mamy mape, ktora przychodzi w foliowym opakunku, co okazuje sie zgubne, poniewaz dopiero po jego usunieciu odkrywamy, ze mapa jest nasiaknieta jakas lepiaca substancja i im bardziej ja rozkladamy, tym bardziej jedne czesci miasta mamy odbite na drugich lub sklejone ze soba do tego stopnia, ze zaczynamy rozrywac Belgrad na kawalki. Postanawiam zmobilizowac wszystkie poklady asretywnosci i, mimo braku paragonu, ktory zdazylam juz zutylizowac, ruszam walczyc o wymiane mapy. Kierujac sie stara madroscia zyciowa ktora mowi, ze kobiety maja wiecej empatii, uderzam wlasnie do pani z kiosku zamiast do pana, co mi mape sprzedawal. Pokazuje jej ze mapa nie dziala, okraszajac demonstracje slowotokiem w jezyku angielskim. Pani postanawia przedyskutowac sprawe z panem, ale za chwile wrecza mi owinieta w celofan nowa mape, ktora wyglada na sprawna. No musze przyznac – myslalam, ze pojdzie gorzej.
W miedzyczasie B. zdazyl juz ustalic gdzie mamy sie spotkac z Milica, dziewczyna z Hospitality Club, z ktora mial okazje kilkakrotnie korespondowac, ale ktorej nigdy nie spotkal. Wsiadamy wiec w tramwaj nr 2, jak przykazala Milica i po chwili B. okiem znawcy (juz tu przeciez byl) stwierdza, ze dobrze jedziemy, bo jedziemy w gore ulicy. Cos go jednak sklania do potwierdzenia swojej teorii u milego chlopaka, ktory natychmiast zadaje klam naszym wyobrazeniom i po chwili juz stoimy na przystanku w oczekiwaniu na tramwaj w druga strone. Od tej pory B. wykazuje sie duza rezerwa wobec tramwaju nr 2 i za kazdym razem, kiedy czekamy na tramwaj nr 2, a jezdzi on czesciej w strone przeciwna do pozadanej, B. proponuje wsiascie do tramwaju o numerze 10 na przyklad, poniewaz taki wlasnie nadciaga. Kazdorazowo po moim sprzeciwie dalsze oczekiwanie na tramwaj nr 2 daje czas na sprawdzenie, gdzie tez bysmy sie udali proponowanym tramwajem, czemu towarzyszy wyglaszane przez B. “dobrze, ze nie wsiedlismy”.
Wysiadamy i B. rozmawia znow z Milica. Teraz wiemy, ze powinnismy udac sie na Plac Republiki, ale ten nie wystepuje zupelnie na mapie, wiec idziemy przed siebie i szukamy kogos, kto nas skieruje na miejsce. Znamy juz kierunek, wiemy tez, ze mamy sie spotkac pod wielkim zegarem. Zadzieramy glowy w poszukiwaniu wielkiego zegara, ale zamiast niego znajdujemy gigantyczny posag z koniem i wienczacym go jezdzcem. To Kniaz Michajl.


Po zlapaniu tchu i rozejrzeniu sie dookola zauwazamy, ze nieopodal stoi metalowa konstrukcja, na szczycie ktorej faktycznie umieszczono zegar, ale zadnemu z nas nie przyszloby do glowy wyznaczac azymut wlasnie na niego. Po pewnym czasie zjawia sie nasza gospodyni. Dowiadujemy sie, ze do domu stad jest bardzo blisko, wiec ruszamy znow na piechote. Po drodze mowimy o tym, ze musimy koniecznie cos zjesc i B. opowiada, ze mamy ze soba jeszcze kielbase z Budapesztu, a ja blagam go w myslach, aby nie wspominal, ze jest robiona z konia, bo zywie sluszne przypuszczenia, ze Milica jest wegetarianka. Kiedy juz wychodzi to na jaw, B. z powazna mina obiecuje naszej gospodyni, ze nie bedziemy spozywac kielbasy w jej domu. Ja na tym etapie nie chce juz niczego spozywac, pragne tylko zdjac z siebie ten plecak, ktory juz za chwile wgniecie mnie zupelnie w ziemie. Na szczescie juz tylko po kwadransie jestesmy u Milicy. W domu obecnie nie funkcjonuje kuchnia, poniewaz wlasciciel postanowil zrobic remont, czyli wymontowal zlew. Wlasciciel pewnie przyjdzie jutro, zeby robic remont, nalezy sie wtedy z nim przywitac i nie przejmowac jego obecnoscia. Ale na razie wychodzimy, pojdziemy do klubu, w ktorym gra, jak tlumaczy Milica, brat jej kolegi, ktory nie jest dj’em, ale chcialby nim byc.
Lokal nazywa sie Akademia i byl kiedys kultowym klubem. Trudno mi w to uwierzyc, poniewaz po przejsciu z czesci gornej, ktora wyglada jak zaniedbana kawiarnia lub kufloteka, schodzi sie do piwnicznego ciasnego lochu o surowych scianach. Muzyka grzmi tak imponujaco, ze nie mozna rozmawiac. Nikt nie tanczy, stoja ludzie z piwem przy polkach wystajacych ze scian i wygladaja, jakby jednak jakos rozmawiali. Na szczescie niedlugo wychodzimy na powierzchnie i udajemy sie do piekarni, w ktorej mozna miedzy innymi skusic sie na trojkat pizzy z wisniami, ananasem i nutella. Wybieramy jednak cos bardziej pospolitego i wdajemy sie w dyskusje ze starszym panem, ktory proponuje nam zakup bukietu wlasnej produkcji, skladajacego sie z niezwyklej urody tulipanow. B. jest bardzo waleczny i zbija cene bodaj trzykrotnie, po czym udajemy sie na zasluzony spoczynek.

wtorek, 27 kwietnia 2010

Z BUDAPESZTU DO BELGRADU czyli partyzantka pociągowa

DZIEN 3. 20 kwietnia, WTOREK.

Poranek na lekkim kacu, szybka toaleta i pakowanie plecaków! Zostawiamy na biurku Żołądkową Gorzką (opcję miętową) dla Gabora i Wery wraz z drobnym liścikiem z podziękowaniem za nocleg oraz instrukcją obsługi spożycia.
Nagle na przystanku tramwajowym okazuje się, że poprzedniej nocy nasz węgierski budżet uległ kompletnemu rozporszeniu, w dodatku J zostawiła ostatnie drobne blaszaki na pólce Gabora, więc nie mamy nawet na wodę mineralną nie mówiąc ju o biletach. Powstaje śmiały plan podróży tramwajem na gapę, który został bez pudła zrealizowany. Oddajemy Werze klucze i na całusach wybijamy na kolejny tram, który zawiedzie nas do metra na placu Blaha. Tam korzystam po raz kolejny z bankomatowego dobrodziejstwa wypłaty gotówki bez prowizji ( powinni mi płacić za reklamę ;) bo do metra nie da rady bez biletu. Na Keleti spotykamy się jeszcze z Zoltanem, który otrzymuje ode mnie zestaw moich filmów wraz z napisami, zaś J udaje się z resztą forintów na szybkie zakupy browarów i innych niezbędnych artykułów!


Pakujemy się do wagonu. Bilet wynosi nas około ~ 60 zł (czyli 4050 forintów) na łebka + rezerwacja mejscówki na życzenie: 12 zeta czyli 810 forintów = 3 Eura na łebka (pomysł J). Wybija godzina 13 i 5 minut. Pociąg relacji Budapeszt Keleti - Beograd rusza. Okazauje się, że pociąg jest dość nabity ludzikami, a w naszym przedziale zainstalowana jest już 6-osobowa grupa potomków Homera i Sofoklesa. I tu nasza rezerwacja przydaje się na maxa. Węgierska kolej oprócz dysponowania wagonami ISO 1979, dysponuje też karteczkami przyklejanymi na danym przedziale: jedna karteczka - jedno zarezerwowane miejsce. (Cóż za genialny pomysł i że chce się im przed każdą trasą pociągu naklejać te karteczki, kto to robi?) J z siłą wodospadu exponuje potomkom Sofoklesa i Homera nasze stanowisko na temat ich tłumaczenia, że w tym pociągu nie ma rezerwacji miejsc. Grecka młodzież opuszcza przedział, bynajmiej nie z trenem na ustach za to na ich twarzach rysuje się epos, gdyż czeka ich odyseja w poszukiwaniu przedziału dla całej szóstki (jeszcze kilka razy przechodzą ostetntacyjnie koło naszego wywalczonego przedziału ale udajemy, że ich nie widzimy ;)



Szybko zagospodarowujemy wolną przestrzeń, żeby nikt niepożądany nie dokoptował się do naszego przedziału, J rozkłada bagaże tak, że ewidentnie widać, że jest nas 10 osób, ja natomiast zajmuję się działaniem obronnym na zmysły ewentualnych intruzów, otwierając browary (Borsodi bardzo zacne piwko wegierskie), wino (klasyczny sikacz Bikaver Egri), oraz krojąc na kanapki, zajeżdżającą jak ostatni zajazd na Litwie, węgierski przysmak czyli kiełbę Kolbasz, wykonaną z konia. Teraz już jesteśmy bezpieczni. Podróżujemy w pustym przedziale sami, popijamy wino, zagryzamy papryką. W Belgradzie mamy być punktualnie o 20:36! Toczy się koło za kołem.. w kierunku Smyrny oczywiście.

sobota, 24 kwietnia 2010

BUDAPESZT. prawie mówię po rumuńsku i słoneczko w kratke4

DZIEN 2. 19 kwietnia, PONIEDZIALEK.

Pociąg wjezdza na Keleti o 8:32. Keleti to wspaniały dworzec wschodni, jeden z trzech (obok południowego Déli i zachodniego Nyugati ) w Budapeszcie. Budzimy się z letargu w pozach zapaśników tureckich, tyle, że nie jesteśmy posmarowani oliwą ;) A powinniśmy - wtedy bylibyśmy gotowi do zabalsamowania na wieczność, a tak to czujemy się tylko jak zombie, po tej podróży. Siąpi deszczyk.
Po pierwsze musiałem zrealizować mój plan skorzytania z karty Pekao S.A. dzięki której w ramach grupy Unicredit Bank, mogę wypłacać hajc we wszystkich oddziałach tego banku w całej Europie bez prowizji! Brak prowizji to moje drugie imię!
Pani w informacji poowiedziała J, że bankomat taki znajduje się za rogiem. J została więc z plecakami, ja zaś wyruszyłem na mały spacer w deszczu. Bankomatu za rogiem nie było, rozpętałem więc sztukę dedukcji do maximum i w koncu po reklamach ulicznych znalazłem bankomat w niedalekim centrum handlowym! Ciekawe czy zaoszczędzona prowizja była warta spaceru w deszczu, natomiast na pewno nie była warta miny J, kiedy zastałem ją przy plecakach. Była godzina 9.45.
Następny punkt - załatwienie mety w Budapeszcie. Nikt z hospitality club nie odpowiedział wprawdzie, za to odezwał się Gabor, mój kumpel z Dragon forum sprzed 2 lat! Nie mógł się stawić co prawda osobiście, bo wlaśnie reżyserował reklamówkę europejskiej stolicy klultury w Pecs, jednak oddelegował do pomocy swoją siostrę-współlokatorkę Werę. NIe odebrała telefonu ale zaraz oddzwoniła. Miałem wrażenie, że nie jest zachwycona jednak udawałem, że nic zauważyłem i jak gdyby nigdy nic umówiłem się na odebranie kluczy. Gdyby J, po samotnym oczekiwaniu w deszczu przy plecakach, dowiedziała się, że nie załatwiłem noclegu, jakoś nakłoniła by, obywateli połowy europy wschodniej, przesiadających się właśnie na Keleti, aby mnie zlinczowali.
Dlatego kamień spadł mi z serca kiedy mogłem powiedzieć:
- Udało się kochanie, musimy jeszcze tylko pojechać w deszczu metrem i tramwajem, na drugi koniec Budapesztu (którego struktury urabizacyjnej i planu zagospodarowania terenu możemy się jedynie domyślać) i odebrać klucze aby potem przejechać drugie pół budapesztu metrem i tramwajem, do mieszkania gdzie będziemy mogli zrzucić nasze gigantyczne 20-kilowe pleacaki!
J była zachwycona! ;)
Po zaciekłym śledztwie dostarliśmy do metra ale utrknęliśmy na tramwaju. Wtedy jakiś koleś w przejściu podziemnym zatrzymał się i przemówił po polsku niczym mesjasz. Był to Marcel, pół węgier/pół polak, bratanek w każdym razie, który pokierował na tramwaj w kierunku Wery, na Ieszenay Marie Utce. Powiedział, że teraz my polacy, musimy się trzymać razem. Istotnie, z okien tramwaju widziałem żałobne flagi na parlamencie węgierskim.
Wera okazała się jednak bardzo spoko, małą osóbką, która przekazała nam klucze i powiedziała, że będzie w chacie po 10 wieczorem. Ok!




Chata Gabora jest na super ulicy Molnara, w zajebistej kamienicy, Budapeszt - dystrykt V, centrum ścisłe, zaraz nad Dunajem, naprzeciw zamku na Budzie!


Kartka na biurku mówiła, że możemy korzystać z mieszkania jak ze swojego, polecała też kilka knajp na mieście, godnych uwagi!



Jednak podróż oprócz tego, że prawie nauczyła nas rumuńskiego, nie przyniosła żadnego pozytywnego aspektu dal naszych organizmów. Po przywracającym do życia prysznicu, ogarnela nas w łóżku Gabora sennosc nie od opisania..


..po obudzeniu się natychmiast zarządziliśmy misję odnalezienia miesc, wskazanych przez Gabora + skontaktowania się z Zoltanem - moim jeszcze starszym ziomem z projektu "Europe around us", a potem napotkanym nagle na festiwalu w Karlovch Varach, który wizytowałem w ramach miłości bratnich narodów, wraz z zaufanymi w wierze: Rafalem i Robertem.
Zoltan, obecnie rezyserujacy filmy reklamowe w Budapeszcie, już wcześniej odpowiadał na moje majle i bardzo mi pomogl informacyjnie, jednak nie chcialem się do niego wpraszac na nocleg, tym bardziej ze dawno go nie widzialem, oraz ze ma male dzieci. Zoltan jednak odebral i ochoczo przystał na propozycję spotkania, jednak dopiero jak dzieci usną.
Do tego czasu postanowiliśmy odnalezc z J na właną rękę, "Castro Bistro", knajpke polecaną przez Gabora. Istotnie jak mówił Gabort - warto było! Reanimacja płynami kosztowała nas rozsądnie. Czeskie piwo Kozel ciemne pokazalo swoje rogi ;)





Zoltan odebrał nas na Keleti gdzie kupiliśmy przezornie bilety do Belgradu i zaraz potem zabral nas do "Simpla" rubasznej tancubdy, którą to szczęśliwym trafem polecał nam również Gabor. Rozpętały się rozmowy o życiu, sztuce i miłości między nami zaufanymi w wierze!


Bogowie jednak czuwają nad pielgrzymami podążającymi do Smyrny.. bo oprócz kebaba i pomnika dziwnego, obłego motocyklisty nie pamiętam komplentnie niczego.


piątek, 23 kwietnia 2010

pociąg do BUDAPESZTU pociąg do wódki


Pociąg realcji Warszawa Centralna - Budapeszt Keleti: 114 zeta ( 29 Eura) za łeba. Miejsca siedzące. Z moich wyliczeń wynika, że to będzie najdroższy bilet na naszej trasie do Smyrny. Zobaczymy. Ścisk w pociagu maxymalny. Mamy nadzieje, że tylko do Katowic. Wagon węgierski co oznacza spełnienie norm ISO 1979 (w roku mego urodzenia, te maszyny były szczytem osiągnięć bialego człowieka żyjącego na około Balatonu). Acha i info dla oszczędnych wygodnickich: w wagonach węgierskich, na miejscach siedzących nie da się położyć i zasnąć, w żaden nawet najbardziej zaawansowany gimnastycznie sposób - uniemożliwiają to wszechobecne, solidne spawy konstrukcyjne siedzeń.

W przedziale oprócz jednego gościa, na oko z Katowic, siedzi jeszcze dwóch jegomościów z dziwnymi fryzurami, operujących dziwnym językiem. Nie ma lekko - oni w Katowicach nie wysiądą na pewno, myślę. I słusznie - panowie nie wysiadają w Katowicach, a po płytszym indagowaniu okazują się być miłymi Rumunami zmierzającymi do Bukaresztu. Przez Budapeszt Keleti oczywiście - czyli rozrywka przez całą podróż do stolicy Węgier murowana (oczywiście musiał wulkan wybuchnąć na Islandii i teraz wszyscy drobni przedsiębiorcy z Bukaresztu muszą jechać z nami w przedziale). Za to J już nie będzie musiała powstrzymywać sie od nazywania mnie brzydko przy tych ludziach z przedzialu. I tak nie zrozumieją..
A wszystko przez to, że z powodów równie tajemniczych co wybuch wulkanu na Islandii, czasoprzestrzeń w Warszawie rozciagnęła się jak guma do żucia, po czym nagle gwałtownie się skurczyła, przez co okazało się, że pociąg na Keleti odjeżdża jednak za 10 minut. A przecież wszystkie znaki na niebie i ziemi mówiły : spokojnie mamy jeszcze pół godziny..
Widocznie bogowie nie chcą abyśmy dotarli do Smyrny!
Z drugiej strony co by było gdybym nie kupił jednak tej całej wódki w Warszawie???